piątek, 27 września 2013

rozdział IX

rozdział IX
oczami Percy'ego:
'...poznaj Nathana-MOJEGO syna'
Nathan demonem? Okej, nie przepadam za nim, ale...nie no bej jaj! Nigdy nie spotkałem demona (chodź wiem, że istnieją!), ale ja i Nathan mamy między sobą jakąś barierę, ścieramy się jak dwa jednakowe bieguny magnesu. Jednocześnie tak różni i identyczni.
-Zostaniesz tu...-rozkazałem Annabeth.
-A ty co?
-Przejdę się do skrzydła medycznego... -spojrzała na mnie, jakby ta odpowiedź nie była dla niej wystarczająca. -Jeśli z George'm jest już w porządku, może...może będzie umiał wytłumaczyć mi to i owo. Dowiemy się co jest grane...
-Nie widzieli się ponad 10 lat! naprawdę sądzisz, że...?
-A mam jakieś wyjście? Chyba, że wolisz zapytać samą Artemidę... przy okazji możesz wspomnieć, że o mało nie zabiliśmy całej trójki.
-Ona, chyba by mnie... -zaczęła wyczuwać sarkazm. -Och, no idź już! Obiecuję, że nie rozniosą domku.
Idąc zastanawiałem się co mam powiedzieć, by pozwolili mi porozmawiać z nim na osobności. To cholernie ważne, żeby na ten moment nikt nie wiedział...nikt poza zamieszanymi w sprawę. 'Chejron, wzywa George'a do siebie!'-nieeee. To miało być wiarygodne. on nigdy nie przysłałby po to mnie! Woli załatwiać sprawy osobiście.
Byłem tak pogrążony, że nie zorientowałem się kiedy przekroczyłem próg skrzydła medycznego. Ocknąłem się dopiero w momencie zderzenia z jakimś urządzeniem.
-Chejron, chce rozmawiać z George'm! -wypaliłem. Wszyscy popatrzyli się na mnie jak na idiotę (na którego z resztą wyglądałem, zaplątany w przezroczyste rurki z urządzenia, w które walnąłem)
-Dobrze. Odprowadzę go tam, gdy skończymy badania. -odpowiedziała jedna z córek Apolla.
-Nie! Znaczy.... bo to ważne, żebym ja go odprowadził. Wiecie...no tak właśnie powiedział Chejron!-Thalia przewróciła oczami. Czuła, że coś kręcę. Wyciągnęła mnie na korytarz.
-Co ty znów kombinujesz? Chcesz zawalczyć z jeszcze jednym? On nie jest w tym najlepszy i...
-Pomóż, proszę!
-Ale...
-Potrzebuję, go! Tu! Teraz! Nie pytaj o szczegóły, kiedyś ci wyjaśnię.
-Ehhh... Czego to ja dla ciebie nie robię! -szybkim krokiem wróciła do reszty. Nie minęło pięć minut, a Geroge wyszedł.
-Chciałeś coś...emmm?
-Percy. -uprzedziłem jego pytanie. -To ważne! Musisz mi powiedzieć co wiesz, a przy okazji przejdziemy się do mojego domku. -przytaknął, lecz nie był chyba w pełni przekonany do mojego pomysłu.
**************
-Naprawdę to wszystko?
-Gdybym wiedział coś jeszcze, powiedziałbym!
-Czuję, że jesteśmy tak blisko!
-Przepraszam, że nie mogę pomóc... -był naprawdę miły, być może najbardziej z nich wszystkich. -Ja prawie ich nie znam. -spuścił głowę. -Matki też... Częściej odwiedzała Lousia niż mnie. -Po części wiedziałem co czuje. Matka go zostawiła. To tak jak ja miałem! Całe życie nie miałem ojca,  aż nagle BUM przyznał się do mnie, ale tylko dla tego, że miał kłopoty i miałem odzyskać ten cholerny piorun.
Artemida, nagle postanowiła przypomnieć mu o tym, że ma braci i najprawdopodobniej wysłać ich na misję.
-Percy... ty, powinieneś coś zobaczyć. -z domku wypadła Annabeth. wszedłem za nią. Pokazała mi książkę. Z dziwnych symboli rozpoznałem jeden....
-Co tutaj robi znak mojego ojca? -zapytałem. Zaczęła mi coś tłumaczyć, ale wyłączyłem się. Przed oczami zatańczyły mi czarne plamki. 
-Percy, kiedy ostatnio spałeś? -zacząłem się zastanawiać. Dwa, trzy dni temu? Wiele czasu spędzałem z Wiktorią nad strumieniem. Tłumaczyła mi wiele nurtujących mnie spraw. Ta informacja, chyba była zbędna, dla Annabeth.
-Ja... powinienem się przespać. -jak powiedziałem, tak zrobiłem.
Mój sen był co najmniej dziwny...
Przyśniła mi sie kobieta z trojgiem dzieci. Jedno z nich wesoło biegało, drugie kurczowo trzymało się sukni matki. Trzecie, było bardzo małe, więc trzymała je na rękach. 
-Nie musisz bać się świata Jonathanie... -szepnęła do chłopca, który chował się za nią. Jego twarz była dziwnie znajoma....jej też. -Weź przykład z Lu...tu nic ci nie grozi. -być może był za mały, żeby wyczuć kłamstwo w glosie matki...ja wyczułem. 
Nagle niebo poczerniało. 
-Artemido...-rozległ się głos z mgły. Jonathan ścisnął rękę bogini.
-Proszę zostaw nas...-dziecko zniknęło z jej rąk, śmiech Lu ucichł. -Co z nimi zrobiłaś?!
-Och, wysłałam ich tam, gdzie tylko ja ich znajdę. -boginka starała się zachować kamienną twarz, lecz nie potrafiła ukryć jak bardzo martwi się o swoje dzieci. Chowała za sobą małego Jonathana, jakby był jedynym co jej pozostało. Chłopiec nie stawiał się, strach opanował go do końca. Oczy świetliste i jaskrawe, takie same włosy, rysy twarzy...młody Nathan. 
-Wiesz czego chcę..-oczy Artemidy  zamknęły się ze spokojem. Otworzyła usta, ale głos przerwał jej:
-Oddaj mi chłopca. -Jonathan jęknął cicho. Miał cztery, góra pięć lat. Musiał bać sie jak dziecko...był dzieckiem.
-Nie możesz odebrać mi syna! -głos zasmiał się. Z mgły wyszła druga Artemida...dosłownie była identyczna. 
-Uciekaj. -szepnęła ta prawdziwa do małego Nathana. Wciąż przerażony, kiwnął głową. Przytulił matkę i zaczął biec. 
Sobowtór zaśmiał się poraz drugi.
-Mogę więcej niż myślisz! -pstryknęła palcami i nagle znalazł się przy niej.
-JONATHAN! -krzyknęła bogini płacząc.
-Już nie... poznaj Nathana-MOJEGO syna. 
Zaczęło dziać się coś dziwnego. Mały chłopiec, zamienił się w Nathana, takiego jakim jest teraz. Obok pojawił się George i Louis.
-Znam cię lepiej niż ty sama... Przegrałaś. -po raz drugi pstryknęła palcami i Artemida zniknęła.
*********************
Jeden z gorszych rozdziałów, no ale jest ;3
Lepiej zakończyć się nie dało. W sumie ten sen wyszedł w tym rozdziale najlepiej, bo tylko to miało tu być ważne. Krótszy  niż zwykle, ale musiałam urwać w dobrym momencie. Inaczej byłby znów zbyt długi xd 
Do następnego<3
*********************

wtorek, 24 września 2013

rozdział VIII

rozdział VIII
'Znak demona'
Był nieprzytomny, ale oddychał. Postanowiliśmy nie mówić nikomu. Dyskretnie przenieść go do domku Percy'ego. Za dużo było niewyjaśnionych spraw, tajemnic, zagadek. Ta wydawała się być najmniej istotna. Ktoś, lub coś, co wypaliło to na ręce Louisa, musiało stać za wszystkim innym. Zatruciem ich demonicznym jadem, za tamtą armią potworów...za porwaniem Nathana!
Domek Posejdona był jedynym pustym domkiem. Percy mógł mieć Lou na oku, przez cały dzień. Postanowiłam zostawić ich i pójść po kilka książek i poszukać w nich poszlak. Sprawca musiał poruszać się szybko i sprawnie. Ani ja, ani Percy nie zauważyliśmy nikogo.
Domek był pusty co bardzo mnie zdziwiło. Zwykle wielu z nas stoi przy mapach, kreśli różne trasy, siedzi przy biurku, czyta rysuje projekty budynków. Nie tym razem. Nie było nikogo, tylko ja i zapełnione półki książek.
-Coś mi tu nie gra... -wyszeptałam do siebie, jednak nie zatrzymało mnie to od sięgnięcia na półkę. Przeszukałam wiele książek, ale nie znalazłam dobrze pasującego opisu.
-Tu musi być coś co mi pomoże... -mój wzrok zatrzymał się na ostatniej książce. Dałabym głowę, że nigdy jej nie widziałam. Wyjęłam ją i delikatnie dotknęłam okładki. Była chłodna i stara, ale inaczej niż inne. Metalowa tabliczka przyczepiona do niej, przedstawiała cztery dziwne symbole-miecz, piorun, łuk i morskie fale. Łuk był na środku, reszta znaków nachodziła na niego, lecz nie stykała się z pozostałymi dwoma.
-Annabeth? -usłyszałam głos za sobą. Odwróciłam się i książka momentalnie wypadła mi z rąk.
-Nathan! -wyglądał okropnie. Posiniaczony, pokaleczony i...podpalony? Oczy jak zwykle miał świecące, lecz wyraźnie ciemniejsze i przeszklone. Jedną ręką trzymał się za bok, a w drugiej trzymał zakrwawiony miecz. Gdy stanęłam przed nim, broń wypadła mu z dłoni i osunął się na mnie. Omal nie upadłam pod jego ciężarem. Jego ciało nagle stało się bezwładne, nie umiał stać o własnych siłach. Posadziłam go na moim łóżku. Zupełnie zapomniałam o książce.
-Nathan, musisz mnie posłuchać. -drżał, jego policzki paliły się żywym ogniem. -czy masz...? -dało się słyszeć śmiechy i kroki. Musieli wrócić, akurat teraz?!
Chwyciłam naszyjnik z biurka. Pomimo, że nie wiedziałam jak się to obsługuje, użyłam go. Wystarczył fakt, że pozwala na teleportację. Nathan pisnął, gdy tylko go dotknęłam. Nie do końca wiem, czy z bólu, czy może bardziej uważał mnie za wroga.
Znaleźliśmy się dokładnie tam, gdzie chciałam, koło domku Posejdona. Postawiłam Nathana, pod ścianą, ale on natychmiast zsunął się po niej i opadł na ziemię. Zapukałam.
-A, to ty! Wejdź! -powitał mnie Percy. Jak to możliwe, że nie zauważył jak bardzo jestem spięta? Zawsze to widział...
-Z Louisem, chyba już w porządku, chociaż nie odezwał się nawet słowem odkąd się obudził. -wskazał na jedno z łóżek. Lou siedział na nim, bez celu wpatrując się w przestrzeń przed sobą. Miałam nawet wrażenie, jakby był w lekkim transie. Był jednak plus; krew jednorożca zadziałała jak trzeba, rana na jego ręce zniknęła.
-Lou. To ja Annabeth! -nieznacznie uniósł głowę.
-Jestem, winny! Rozumiesz winny! Zabiłem go...zabiłem ich! Gdybym nie zgodził się przyjść tutaj...nikomu nic by się nie stało.
-O czym ty mówisz?! -Gdy zaczął mnie szarpać, zauważyłam, że wypalone litery nie zniknęły. Stawały sie coraz bardziej widoczne z każdym słowem, które wypowiedział.
Percy odciągnął go ode mnie.
-Co to było?! -krzyknął.
-Nie mam pojęcia... -Nagle przypomniałam sobie o Nathanie. Szybkim krokiem wyszłam. Podniosłam go z ziemi i wzięłam pod ramię. Gdy przekroczyłam próg domku, oczy Percy'ego stały się jakby większe.
-Przecież ty...ty jesteś martwy! -rzucił ze zdumieniem.
-Jak widać, niezupełnie. -wyjęłam z kieszeni Nathana, fiolkę z krwią i rzuciłam do Percy'ego.-Zaniesiesz to do punktu medycznego. -Nie musiałam czekać na potwierdzenie. Syn Posejdona wrócił, równie szybko jak wyszedł.
Posadziłam, Nathana na łóżku i okryłam kocem. Dopiero w tedy dotarło do mnie, że na jego nadgarstku  jest coś czego nigdy nie było. Nie chodzi o zadrapania, rany i tym podobne. Był to znak w kształcie, przypominającym słońce. Zaczęłam grzebać w pamięci, byłam pewna, ze już kiedyś widziałam coś podobnego.
-O bogowie... -nagle zrobiło mi się słabo. Percy rzucił wszystko i podtrzymał mnie, abym nie upadła.
-Annabteh, co się stało? -nie powiedziałam nic, nie byłam w stanie. Wskazałam tylko na śpiącego Nathana.
-Percy jego ręka... -początkowo nie wiedział co miałam na myśli, ale gdy się zorientował...
-Znak demona...-wypowiedział te słowa tak ostrożnie, jakby mogły roznieść w pył, cały Nowy Jork. Nigdy jeszcze nie słyszałam w jego głosie tyle powagi. -Sądzisz, że on...?
-Nie wiem, Percy! Ale, jestem pewna, że wcześniej tego nie miał....
************************
Huehuehue^^ Powrót Nathana i już nowe problemy^^ Jak myślicie, Nathan jest demonem? Pozostawiam was w niepewności, do następnego >.< Jestem zuaaa...
**************************

niedziela, 22 września 2013

rozdział VII

rozdział VII
oczami Annabeth:
'Okłamałaś nas, bo chciałaś ratować kogoś kogo ledwo znasz?'

Byłam bliska rozpaczy, lecz nie straciłam umiejętności szybkiej reakcji. Odepchnęłam Louisa, który nie stawiał oporu. Gdy jego ciało zetknęło się z ziemią, jęknął cicho. Percy dźwignął się na rękach, usiłując wstać. Szybko jednak odpuścił. Jakby jakaś siła nie pozwalała oderwać mu się od podłoża. Przeczołgał się w stronę Louisa i poklepał go po ramieniu.
-Nic ci nie jest? -zapytał, gdy Lou otworzył oczy. Było to trochę głupie pytanie, ale odpowiedział uśmiechem.
-Wszystko dobrze. -odpowiedział szybko.
-Dobrze?! -krzyknęłam schylając się nad nimi. -Masz całą rozharataną rękę. Naprawdę nie...?
-Mam wysoki próg bólu. Nie czuję go tak jak inni. -kątem oka spojrzał na ranę i szybko odwrócił wzrok. Rzeczywiście widok nie był zbyt piękny. Percy wygrzebał z kieszeni trochę ambrozji. Za mało jednak na ich dwóch. Sam więc zregenerował siły i pobiegł po pomoc. Zrobiłam to samo. Niby, krzyczał, że mam go nie zostawiać samego i inne takie, ale miałam to gdzieś. Chciałam go ratować, mimo tego co przed chwilą odstawił.
Wpadłam do domku i przeszukałam szafki. Jest! Znalazłam! Została ostatnia dawka. Ile sił w nogach, pobiegłam  z powrotem na miejsce zdarzenia. Nie! Tłum zdążył się zebrać. Nie podam mu tego, przy wszystkich. Nie pozwolą mi. Nie mogą wiedzieć, że to miałam. Nektarem, go nie uleczą. Ma mniej trucizny niż jego brat, lecz przy tak poważnym urazie...zwykłe metody nic nie zdziałają. Mogą próbować całą wieczność. Jeśli się dowiedzą, że mam lek zabiorą mi go. Uratują George'a, ale co z Nathanem? Czy dalej będą chcieli go odnaleźć? Może kiedy dostaną krew, Nathan stanie się zbędny. Obiecałam matce, że nic mu nie będzie. Dotrzymam słowa. Muszę....
Schowałam fiolkę do kieszeni i wmieszałam się w tłum. Trudno było przecisnąć się, ale dałam radę. Uklękłam obok niego. Thalia już tam była i zajmowała się odkażeniem rany.
-Dlaczego nie podasz mu nektaru? -zapytał Percy. Zjawił się tak nagle.
-Nie działa. -odparła bez emocjonalnie, zupełnie jakby los Louisa nic ją nie obchodził.
-Za pierwszym razem działało, prawda?
-Nie mam pojęcia co się stało, ale nie działa! Percy proszę nie zadawaj głupich pytań...
-Ale...
-Skończyłam z tobą rozmawiać! -rzuciła ze złością. Złością nie podobną do Thali... Louis wysłał mu przepraszające spojrzenie.
-Pozwolisz mi zająć się nim? -zapytałam przyjaciółkę. Zerknęła na mnie z nieufnością.
-Jak chcesz. -tak po prostu wstała i tak po prostu odeszła. Ukrywała coś. Znam ją zbyt długo, żeby tego nie czuć. Thalia Grace się zakochała.
**************
Louis spojrzał na mnie spod grzywki. 
-Jesteś pewna, że tak można?
-Tak! Tłumaczyłam ci to przed sekundką! 
-To trochę nie fair... -w jego oczach widziałam jak chętnie oddałby to bratu. Bądź co bądź, George miał mniej czasu, niż mogło się wydawać. 
-Słuchaj. Muszę mieć pewność, że pozwolą mi iść odszukać Nathana. -Louis wydał z siebie dźwięk, przypominający prychnięcie, ale nie byłam pewna, czy nie poprawiał grzywki.
-Nathan jest ZBAWCĄ świata. NIE potrzebuje NICZYJEJ pomocy, gdyż wszystko potrafi zrobić sam. -Zrobił ruch, jak gdyby próbował skrzyżować ręce. Zamiast tego, tylko lekko jęknął i wrócił do poprzedniej pozycji. 
-Nathan jest tylko człowiekiem! -Moje nerwy puściły i siłą przytrzymałam jego ramię. Wylałam zawartość fiolki na ranę. Przez chwilę nic się nie działo.
-Szlag! -co jeśli to nie tak działa? 
-Aaaaa! -Louis skrzywił się. -Cholera boli bardziej niż przed chwilą! -po jego policzku spłynęła łza, a za nią kolejna. Minęła chwila, a na jego koszulce widniały ciemne mokre plamy. Policzki były czerwone i mokre. Czoło gorące.
-Co ja zrobiłam! -poczułam narastający strach. Zabiłam go? Nie, ale na pewno pogorszyłam sytuację. Musiał zauważyć mój niepokój, bo uśmiechnął się przez łzy. Jego oczy były czerwone. Znaczy, zawsze takie są, jest dzieckiem Aresa, ale...tym razem dało się z nich wyczytać ból i przerażenie. Udał, że jest w porządku, jednak cierpiał bardziej chciał pokazać.
-Nie chciałam! Ja.. -uciszył mnie gestem ręki.
-Nie twoja wina...
-Ale czuję się winna!
-Zabiłabyś, albo George'a, albo mnie! Ja tu jestem mniej ważny, względem jego ojca... -Nagle zjawił się Percy. Szybko schowałam fiolkę do kieszeni, jednak on zdążył to zauważyć.
-Annabeth, czy mogę prosić cię na słówko? -coś mówiło mi, że nie po to przyszedł, ale przedmiot, który włożyłam do kieszeni, nagle stał się dla niego najważniejszy. Wstałam i odeszliśmy parę kroków w bok, zostawiając Louisa samego na ziemi. Wciąż zwijał się z bólu.
Percy nic nie powiedział, lecz sięgnął ręką do mojej kieszeni. Zacisnął palce na fiolce, lecz ja nie chciałam pozwolić mu wyjąć dłoni. Przez chwilę się szarpaliśmy. Nie wiem jak to wyglądało dla innych ludzi. Jakby Percy próbował mnie okraść?  Okazał się silniejszy. Wyrwał mi się z przedmiotem w dłoni.
-Ukryłaś to... -zaczął przyglądać się szklanemu naczyniu. -Dlaczego? Co w tym było?
-To już nie istotne...-sięgnęłam po moją własność, ale był szybszy i odsunął się. Prawie upadłam.
-Powiedz mi to teraz, albo pójdę do Chejrona. Wiesz, że możesz mieć kłopoty! -nie wahałam się, jeśli nie powiem jemu, to będę miała problem.
-W tym była krew jednorożca...
-Przez cały czas, miałaś....? Zaraz, jak to.. była?
-Wykorzystałam ją na ranę Louisa.
-Annabeth!
-On, też jest zatruty!
-To jedyny powód?
-Nie myśl, że...
-Chcesz odnaleźć Nathana, prawda? -przestałam z nim walczyć, lecz nie odpowiedziałam. -PRAWDA? -powtórzył krzycząc. Louis obejrzał się w naszą stronę. Percy uśmiechnął się do niego ironicznie.
-Tak! I co z tego?! -Skrzyżowałam ręce na piersi. -Różne rzeczy robi się dla przyjaciół!
-Okłamałaś nas, bo chciałaś ratować kogoś kogo ledwo znasz? Zastanów się, nad tym co robisz...
-Co ja robię?! -przeszła przeze mnie fala złości. To on przecież zachował się jak idiota! Musiał walczyć z Louisem? Nie! Ale zrobił to i o mało nie zginął, a teraz wytyka mi, że robię coś nie tak?!
-Nathan jest skończony... Pogódź się z tym!
-Odwołaj te słowa! -krzyknęłam. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz przerwał mu cichy pisk. W tym samym momencie odwróciliśmy wzrok. Louis leżał nieprzytomny na trawie. Na tej drugiej ręce miał wypalone litery 'To tylko początek końca...'
****************************
Wiem, niedawno dodałam poprzedni i już nowy... Pisałam dwa jednocześnie, tak jest jakoś szybciej.
Staram się kończyć emocjonująco xd Nie wiem, czy mi to wychodzi, ale trudno się mówi ;3
Do następnego<3

piątek, 20 września 2013

rozdział VI

rozdział VI
coś więcej niż honor.

Moje serce o mało nie stanęło, gdy wypowiedziała te słowa. Mierzyłem się z tym dwa razy. I za każdym razem, dana osoba po prostu umierała. Czy George miał dołączyć do grona tych osób?
To ja biegłem przodem. Skąd wiedziałem, dokąd? No, więc nie wiedziałem. Nie miałem pojęcia gdzie niosą mnie nogi. Byłem zbyt pochłonięty myślami. Tym, że mogę stracić ostatnią bliską mi osobę. Znaczy jest tamta rodzina, ale to nie to. Nie pasuję tam. Uciekałem może jakieś...nie wiem nie liczę! Zawsze wracałem, ale...naprawdę nie wiem po co, by za parę dni znów spróbować? Oczywiście matka nie wiedziała o niczym. A oni nie mówili jej, bo nie mieli pojęcia, że ona jest moją matką. Była raczej ciotką, której sytuacja finansowa była gorsza niż Tomlinsonów. Tylko, dlatego nie przekazali mnie w jej ręce.
Jest jeszcze Nathan, ale...nie! On nie jest...to ostatnia osoba do której chciałbym się zwrócić, gdy będę miał problem. Raz gdy uciekłem, był ze mną. On miał dwanaście lat, ja trzynaście. Zostałem sam z Nathanem. Dwa dni błądziliśmy po Nowym Jorku. Nie rozumiałem, dlaczego uciekł z Olimpu. Miał wszystko czego trzeba...miał matkę i ojca, który nie miał problemu z zauważaniem go. Nie chciałem pytać. On sam nie powiedział. Myślałem, że z nim wszystko będzie łatwiejsze. Nie było... Ujmę to tak:Jesteśmy jak ogień i woda. Szybko zaczęliśmy się kłócić, a raczej to ja zaczynałem kłótnie. Jestem dzieckiem Aresa, nic nie poradzę na to, że złość mam we krwi. Wyraźnie nie grało to z łagodnym usposobieniem Nathana. Poszedł swoją drogą, a ja swoją. Razem już dawno byłoby po nas. Może to, wyszłoby lepiej? W każdym razie, zrozumiałem, że mogę liczyć tylko na siebie. A no i, że nienawidzę Nathana.
Tak, więc wpadłem do izby chorych jak petarda. Blondynka ze spokojem, odsunęła jedną z zasłon i wskazała ręką, do centaura.
George siedział na jakimś fotelu i oddychał głęboko, na polecenie badającej go dziewczyny. Szczerze mówiąc, wyobrażałem sobie go leżącego na łóżku, umierającego i tak dalej. W pewnym momencie, zorientowałem się, że on rzeczywiście wygląda na kogoś u kresu życia. Z ilości rozlanego płynu na podłodze, wywnioskowałem, że próbowali uleczyć go tym magicznym napojem, którym uleczyli mnie. Tak. Próbowali... Rany na jego ciele nie zniknęły, a nawet powiedziałbym, że były gorsze. On także miał ślady oparzeń, lecz to był najmniejszy problem.
Dziewczyna podała mu kolejną dawkę czarodziejskiego soczku, ale on tylko pokręcił głową na nie. Wyraźnie miał dość. Jego oczy z błękitnych, przybrały barwę niemal czarną. Coś we mnie pękło. Louis Tomlinson nagle znikł. Pojawił się zwykły Louis. Moje dawno nie używane 'alt-mode'* powróciło. Długo zastanawiałem się, nad tym co powinienem powiedzieć. 'Wszystko ok?'. To w tej sytuacji powiedział bym zwykle. Nie teraz. Wyszedłbym na idiotę i tak dalej.
-Żyjesz Georgey? -zapytałem. Odpowiedział lekkim uśmieszkiem, który szybko znikł. Nie miałem mu tego za złe.
-Jak to się stało, że nektar nie działa?! -zaklęła blondynka.
-W jego żyłach jest trucizna. Nie tylko pogłębia urazy, lecz hamuje działanie leków.
-Nie możecie po prostu pozbyć się tego świństwa?
-To nie takie proste... Nigdy nie miałam do czynienia z tą substancją. Wykonanie odtrutki, może zając miesiące, a nawet lata...-sięgnąłem pamięcią do wydarzeń z przed paru dni:
-Uważaj na siebie i weź to...na sytuacje wyjątkowe. To taka jakby odtrutka...
-Odtrutka na co?
-Będziesz wiedział, kiedy tego użyć. 
Oddałem Nathanowi, swoją szanse. Nie mogłem przewidzieć, że tak się stanie, ale...Jeśli mam mu pomóc, muszę odnaleźć Nathana.
-Słuchajcie. Wiem, co mogłoby pomóc.
-CO?! -wszyscy natychmiast zwrócili się w moją stronę. Cała uwaga, skupiała się na mnie. Uczucie, którego nienawidzę. Jeśli się pomylisz, natychmiast oni to wiedzą.
-Krew jednorożca? -uprzedziła mnie blondynka.
-Skąd wiedziałaś?
-Też o tym pomyślałam, ale....tylko jeden jednorożec posiadał uzdrawiającą krew, a on zginął dawno temu...
-Ale wiem, gdzie to znaleźć, znaczy mniej więcej wiem. Miałem niewielką ilość tego od pewnej półbogini  sprzed jakichś czterech lat. Oddałem Nathanowi, gdy widzieliśmy się praktycznie po raz ostatni i...-przerwałem, widząc wzrok tej dziewczyny utkwiony we mnie ze zdumieniem.
-Ile masz lat? -zapytała
-Prawie 17...
-To znaczy, że cztery lata temu, miałeś....
-13. Tak zgadza się. Ale co to ma...?
-O bogowie! Ty jesteś Louis! To Louis!
-Tak, tak mam na imię. Nie rozumiem tylko...
-Annabeth! Annabeth Chase! To ja dałam ci krew jednorożca. -Nagle, poczułem, że wszystko stało się jasne. Miała te same oczy. ten sam uśmiech...ale nigdy nie pomyślałbym, że to ta sama dziewczyna.
-Dlaczego mu to dałaś?! -zapytała z oburzeniem, ta druga dziewczyna.
-Bo...bo zobaczyłam w nim siebie. Gdy miałam siedem lat, gdy uciekłam. Walczył w tej samej sprawie, więc pomogłam...oddałam coś bardzo ważnego. Muszę przyznać, że wiele razy żałowałam tego. Myślałam w tedy, że być może uratowałam życie temu chłopakowi i liczyłam, że kiedyś jeszcze się spotkamy. Teraz jesteś tu. To znak!
Na chwilę wyłączyłem się z rozmowy. Ona chciała, spotkać mnie po tych czterech latach? To, ja zawsze chciałem ją zobaczyć, jak się zmieniła. Pomogła mi wyjść z opresji, a potem dała krew jednorożca, coś bardzo cennego.
Nagle zjawił się jakiś chłopak. Włosy idealnie ułożone, oczy w idealnym kolorze. Pocałował ją w policzek.
-To co się szykuje? -zapytał rozbawionym tonem. Zaczęło się we mnie rodzić uczucie zazdrości. Za wszelką cenę chciałem być od niego lepszy.
-Percy! Właśnie miałem posłać po ciebie. Zostaniesz wysłany na misje.
-Czyli wybieram, dwoje towarzyszy! Super. Więc, oczywiście Annabeth iiii....-zawahał się. -Nathan? chodź widzę, że go tu z nami nie ma.
-I nie będzie! -dodałem, uprzedzając reakcję innych.-Właśnie jego mamy ratować!
-To, może Clarisse, zechce pójść, albo..
-Ja! Ja pójdę! -krzyknąłem z rozdrażnieniem.
-Louis, jeśli nie chcesz nie musisz iść...-Annabeth, nie pomagała.
-Chodzi o mojego brata!
-Jesteś pewien, że dasz radę? Nigdy się nie szkoliłeś...
-Sprawa jest jasna! Idę ja, Annabeth i Thalia. Nie chce być niegrzeczny, lecz ktoś słaby, byłby tylko problemem. -chłopak wstał i wyszedł. Moje policzki, musiały być czerwone od złości. Wybiegłem za nim.
Dogoniłem go w okolicach areny.
-Czy ktoś niewyszkolony, potrafi walczyć tak?! -krzyknąłem i łapiąc pierwszy lepszy miecz.
-Przestań! -wrzasnęła zdyszana Annabeth.
-Nie! Nikt, nie nazywa Louisa Tomlinsona, słabym! tu chodzi o coś więcej niż o honor! -próbowała mnie zatrzymać, ale nie umiała.
-Zwykle nie lubię, walczyć by udowodnić czyjąś wyższość, ale nie dajesz mi wyboru. -miecz wyrósł w jego ręce, tak nagle, że przez chwilę myślałem, że to mi się wydawało. Był piękny, ze znakiem trójzębu. Widziałem go już gdzieś...chyba u Nathana?
Precy zrobił pierwszy ruch. Annabeth wołała o pomoc, ale ani ja, ani on nie mieliśmy zamiaru tak łatwo przestać.
Nie było łatwo, ale udało mi się go rozbroić i położyć na ziemię. Trzymałem teraz miecz nad jego piersią, gotowy zadać ostatni cios.
-Proszę! Przestańcie! -była bliska płaczu. Każda komórka mojego ciała, była pewna tego co chcę zrobić. Być od niego lepszy. Zamachnąłem się i wykonałem ruch.
**************
*alt-mode -inna odsłona tej samej osoby.
rozdział w sumie o historii Louisa. Co będzie dalej? A tego to ja nie powiem...>.< Muszę dochować tajemniczy.xD
****************


czwartek, 5 września 2013

rozdział V

rozdział V
oczami Louisa:
nowe miejsce.

Obudziło mnie lekkie światło. W pomieszczeniu panował półmrok. Nie było to miejsce, które znałem, lecz wydawało się dziwnie znajome. Usiłowałem zmienić pozycję, ale przeszkodził mi w tym piekielny ból. Zupełnie taki jak po oparzeniu. Obejrzałem dokładnie swoje dłonie, ramiona i ogółem całe ciało i z przerażeniem, mogłem stwierdzić, że mam mnóstwo śladów po ogniu.
W mojej głowie była pustka. Pamiętałem wszystko, do chwili, gdy Nathan postanowił zachować się po bohatersku i sam stawić czoło armii potworów. Potem film się urywał.
Zaciskając zęby wstałem z łóżka i podszedłem do okna. Podniosłem firanki, wyglądając na zewnątrz. Moim oczom ukazał się plac, pełen nastolatków, od dwunastego do mniej więcej dziewiętnastego roku życia. Niektórzy z nich ćwiczyli łucznictwo, inni grali w piłkę, a jeszcze inni usiłowali wyciągnąć niesfornego pegaza ze stajni i zaprzęgnąć go do rydwanu. Każdy miał podobne ubranie-jeansy i pomarańczową koszulkę z napisem 'Obóz Herosów' i rysunkiem pegaza(takiego jak na starych greckich wazach). Potem mój wzrok, przeniósł się na moje ubranie. Porwane spodnie, brak jednego buta i wypalone dziury w bluzce. Nie wyglądałem jak jeden z nich...
-Więc to pewnie jest miejsce o którym mówił Nathan...-szepnąłem do siebie, nieświadomy tego, że ktoś mnie słucha.
-Witaj w Obozie Herosów, synu Aresa...-zrobiłem gwałtowny obrót, co przypłaciłem kolejną falą piekącego bólu, i zobaczyłem brunetkę, opierającą się o kolumnę(na którą jakoś wcześniej nie zwróciłem uwagi).
-Skąd ty...
-...się tu wzięłaś? czy 'skąd wiesz kim jestem?' -dokończyła za mnie.
-Mmmm... Może i jedno i drugie...? -odpowiedziałem, nadal czując się niepewnie. Dziewczyna zaśmiała się.
-Zawsze jest tak samo....
-Tak, to znaczy jak? -sięgnąłem po miecz, lecz dopiero po chwili dotarło do mnie, że oddałem go Nathanowi.
-Uciekają przed potworem, dzieje im się coś złego, a potem żądają odpowiedzi na wszystkie pytania jakie tylko przyjdą im do głowy.... standardowe zachowanie nowych w Obozie. -podeszła do mnie.
-Thalia... Thalia Grace, córka Zeusa. -podała mi rękę, ale ja nie zamierzałem robić tego samego.
-Louis Tomlinson syn Aresa i tej no... Artemidy.
-To nie, aż takie straszne jak się wydaje! -lekko dotknęła ręką mojego ramienia.
-Nie dotykaj mnie! -warknąłem, a w tej samej chwili ból przeszył mnie, od ramienia, aż po nadgarstek. Skrzywiłem się.
-No tak...-powiedziała, jakby było to oczywiste. Na chwilę wyszła za parawan, oddzielający mnie od innych 'pokrzywdzonych'. Usiadłem na łóżku, spuszczając głowę w dół.
-Jeśli tak ma wyglądać mój dom, to ja już chce przejść do momentu umierania...-powiedziałem sam do siebie. Po chwili Thalia wróciła.W jednej ręce trzymała złoty kielich, w drugiej probówkę ze złotawym płynem. Wlała jej zawartość do kielicha i rozmieszała z wodą, po czym podała mi.
-Wypij. Poczujesz się lepiej. -spojrzałem na nią z wrogością. Nie wyglądała na kogoś kto chce mnie otruć, czy coś. Nie w tym rzecz. Po prostu medyczne 'przysmaki', zazwyczaj smakują paskudnie, a efekty ich działania nie są wcale takie 'genialne'. Mimo wszystko wziąłem kielich w ręce. Coś mówiło mi, że jeśli nie wypije tego z własnej woli, to ona zadba, by ktoś wlał mi to do ust na siłę. Wziąłem łyk. Wbrew prozom, okazało się bardzo dobre, wręcz przepyszne. Smakowało sokiem arbuzowym, który piłem zawsze, gdy odwiedzała mnie matka. Na to wspomnienie od wewnątrz, poczułem ciepło, które momentalnie rozeszło się po moim ciele. Wszelkie rany zniknęły, a na pamiątkę w ich miejscu pojawiły się niewielkie blizny. Tthalia zabrała mi kielich.
-Jesteś gotowy, by zobaczyć się z Chejronem.
-Pomyślałaś o tym, że może nie mam na to ochoty? -zapytałem, lecz ona wyraźnie nie oczekiwała mojej zgody. Złapała mnie za rękaw i pociągnęła za sobą.
Po drodze, wszyscy patrzyli się na mnie jak na głupka. Fakt śmiesznie musiało wyglądać, że ktoś mojego wzrostu i postawy jest w z taką łatwością ciągnięty, przez dziewczynę... Jej dłonie były jednak silne, a ruchy zdecydowane. Zupełnie, jakby przewidziała całą tą sytuację i przygotowywała się do niej od dawna.
-Nie stawiaj się...-rzuciła ostro.
-Nawet się nie staram! -rzuciłem jej nienawistne spojrzenie. -Wiesz, że sam potrafię chodzić prawda?
-Dobra! -puściła moją rękę. Po czym dodała sobie szeptem:-ach te dzieci Aresa i ich słaby sarkazm... mógł więcej odziedziczyć po matce. -Chciałem coś powiedzieć, ale ugryzłem się w język. Czułem, że nie chciałbym mieć jej za wroga.
Zaprowadziła mnie do czegoś o nazwie 'Wielki Dom', po czym tak po prostu sobie odeszła. Przez jakiś czas stałem w miejscu, zaczynając się lekko nudzić. Potem usłyszałem podniesione głosy dochodzące z tego budynku.  Ostrożnie wszedłem po schodkach na werandę. Teraz słyszałem wyraźnie.
-Słuchaj, jeden mógł być przypadkiem, ale trzech?! I to może nawet jeszcze nie wszystko!
-Nie unoś się, przyjacielu... Nie musimy bać się niczego, co nie zostało przepowiedziane.
-A jak było z Percy'm? Pojawił się i nagle spokój zniknął... Może coś pominęliśmy, przeoczyliśmy...?
Wyraźnie zbliżali się do drzwi, więc gwałtownie się wyprostowałem i udałem, że nic do mnie nie dotarło.
-Dobrze, potem udam się do naszej wyroczni-wyszli na werandę. Ku mojemu zdziwieniu jeden z nich był w połowie koniem.-i zapytam o....-w tej chwili zauważył mnie. Nie dokończył tamtego zdania, lecz wyraz jego twarzy mówił, że to byłoby dla mnie zbyt niebezpieczne. -Ty musisz być Louis Tomlinson.
-Nie zapomnij o tym ile możemy mieć kłopotów, jeśli...-ciągnął ten drugi.
-Wystarczy! To temat na rozmowę w cztery oczy.
-Jak chcesz Chejronie! Przyjdę tu jutro...-odwrócił się i odszedł.
-Wracając do naszej rozmowy...
-Nie było żadnej rozmowy...-poprawiłem centaura.
-A więc ja zacznijmy! -wskazał stół i parę krzeseł.-Usiądź proszę.
I tak był ode mnie sporo wyższy, a gdy siadłem, było jeszcze gorzej.
-Chciałbym się czegoś od ciebie dowiedzieć... o twoim życiu. Jak często widywałeś matkę i swoich braci... i najważniejsze ile masz lat.
-Ja...-zacząłem z niechęcią. Moje życie było pełne trudności i rzeczy o których nie lubiłem mówić.
-Nie bój się... nie skrzywdzę cię. -wziąłem głęboki oddech i nagle mówienie o przeszłości stało się łatwiejsze:
-Nazywam się Louis William Tomlinson. Mam 17 lat. Moimi rodzicami są Ares i Artemida. Mimo obu boskich rodziców, jestem śmiertelny. -mówiłem, jak z nagranej płyty. -Do rodziny Tomlinsonów trafiłem w wieku siedmiu lat. Moja matka chciała całą nasza trójkę wysłać do śmiertelnych rodzin. Zrobiła to, lecz zatrzymała przy sobie Nathana. Od czasu rozdzielenia, George'a widziałem tylko dwa razy, wliczając w to sprawę wczorajszą. Matka często mnie odwiedzała, razem z Nathanem. Ojciec nigdy. Udawał, że nie istnieję...
-Pamiętasz może dlaczego, Artemida zatrzymała Nathana?
-Nigdy tak do końca nie powiedziała, czemu... tylko coś, że z nią będzie bezpieczny, że jakiś zły gościu go nie dorwie, zanim Nath osiągnie odpowiedni wiek i...
-A gdzie Nathan jest teraz?
-Ja...ja naprawdę nie wiem. Postanowił zatrzymać potwory i... on nie wrócił prawda?
-Nie. -jego twarz, przybrała oblicze zaniepokojenia. -I obawiam się, że spotkało go coś gorszego niż śmierć.
Na werandę wpadła, zdyszana blondynka.
-Chejronie! Stan George'a się pogarsza...
 **********************
I po kolejnym rozdziale. Taki trochę długi i uprzedzam, że teraz większość taka będzie.xD
Proszę o komentowanie;* Bo jak na razie to się nie staracie! A nie ma lepszej motywacji, niż pozytywny komentarz.<3
do następnego<3

poniedziałek, 2 września 2013

rozdział IV

rozdział IV
porwanie.

Nigdy nie myślałem, że będę się bał własnego brata. Ale czego można oczekiwać, żyjąc w mitologicznym świecie?
Stałem przez jakiś czas, nieco zdezorientowany. Mój plan 'na szybko', miał jednak jakiś sens. Pomyślałem o tym, co ja sam przechodziłem, próbując uciekać od przeznaczenia.  George, mógł rzeczywiście mieć teraz kłopoty. Potem przypomniałem sobie o kartce.
-On nic nie napisał... -ścisnąłem papier w dłoniach. Chwilę potem moja ręka była mokra. -Lou, dlaczego mi to utrudniasz...?
Chciałem się zapaść pod ziemię, zniknąć ze świata. Dał mi to, bo chciał mnie spławić. Zastanawia mnie czasem, po czyjej jest stronie.
Znaleźć chłopaka z nadprzyrodzonymi mocami nie jest chyba, trudno. Tak, czy inaczej musiałem spróbować mimo, że nigdy nie widziałem George'a na oczy. Tylko skąd pewność, że jest w Nowym Jorku? Jeśli nie tu to gdzie?
Annabeth! Ona będzie wiedziała co robić dalej. Tylko, że...ona nie wie o jego istnieniu. To jednak jedyna osoba, która będzie w stanie mi pomóc. Poczułem trochę jakby czytała mi w myślach, bo w tym momencie przede mną pojawił się obraz w iryfonie.
-Nathan!
-Annabeth?
-Nie, wiesz.... Tu Zeus, prosił żebyś wracał do domku.... -głos Percy'ego był pełny ironii.
-Ha ha ha... bardzo śmieszne wiesz. To poważna sprawa!
-Och, to już nie można żartować?!
-HALO! Jestem tu...-przerwałem ich idiotyczną kłótnie. -Poważna to znaczy?!
-To jest sprawa na bezpośredni kontakt. Ktoś może cię obserwować.  Powinieneś wrócić do obozu, jeszcze dzisiaj...gdzie jesteś teraz?
-Za obrzeżach Nowego Jorku...
-Jest późno, wątpię żeby udało ci się ominąć smoka, pilnującego runa, jeśli oczywiście...dotrzesz tu żywy. -Po plecach, przebiegł mi dreszcz przerażenia. 'dotrzesz żywy?' W jej głosie, moje szanse wydawały się być równe zeru. -Lepiej, żebyś nie poruszał się po zmroku. Najlepiej znajdź jakieś miejsce na noc. -rzuciłem spojrzenie ku zachodzącemu słońcu. Szybka podróż... Uda się albo nie.
-Nie wierzysz we mnie? -zagwizdałem, a mój kotek natychmiast zjawił się obok.
-Czy ty... kiedyś próbowałeś..?
-Oczywiście, że nie. -odpowiedziałem z pełnią przekonania. -Ale kiedyś muszę tak? To odpowiednia okazja. -rozwiałem obraz, zanim zdążyła zaprotestować.
Pogładziłem Ronie'go po pyszczku.  To co teraz miało nastąpić, zapewne nie tylko dla mnie było dziwne. Gdy podszedłem do jego grzbietu, lekko warknął. Potem jednak spokojnie znosił, mój ciężar. 'To chyba podobne do jazdy konnej' myślałem. 'Jak dobrze, że ja właściwie tylko raz w życiu jechałem na koniu'
-Postaraj się mnie  nie zgubić, słodziaku...-szepnąłem do ucha mojego kota. Nagle poczułem uderzenie powietrza. Cały świat zaczął się rozmywać. Nim się obejrzałem Ronie przebiegł cały Nowy Jork i był już prawie na wzgórzu. W tedy czarny cień zjawił się  znikąd i zwalił go z nóg. Przeleciałem półtora metra po nagrzanej od słońca powierzchni drogi. Mój policzek krwawił. Ronie, leżał na drugim 'brzegu', lecz wydawał się być mniej zraniony niż ja. Nie udało mi się odzyskać pełnej koncentracji, lecz dałbym głowę, że słyszałem cichy krzyk. Z trudem podniosłem się z ziemi i pobiegłem w stronę głosu. Widziałem potwora z pazurami ostrymi jak brzytwy, a pod nim chłopaka, którego noga była uwięziona pod ciężarem drzewa. Nie miałem broni, zacząłem myśleć na poczekaniu i w tedy jak na zawołanie, ktoś z tyłu rzucił mi miecz krzycząc 'Nath! Łap!' Dopiero po chwili dotarło do mnie, że był to Louis. Przeskoczył niczym strzała obok mnie i przebił potwora, który natychmiast stał się tylko kupką pyłu. Chłopak, nadal krzyczał, usiłując uwolnić nogę, co sprawiało mu jeszcze większy ból. Jego twarz, jego oczy...były tak znajome.
-Geogre! -krzyknął Louis, usuwając drzewo. Uklęknął przy nim i przytulił. George, zdawał się płakać, lecz nie wiedziałem,  czy ze szczęścia, bólu, czy przerażenia. Po raz pierwszy, widziałem jak Louis płacze. Coś w sercu mnie zakuło. Czy gdybym to ja był na miejscu George'a, czy Louis okazałby takie same emocje? Czy, może obojętnie przeszedł, ciesząc się w duchu, że nie będzie musiał mnie więcej oglądać.
Dało się słyszeć, przerażający ryk. Potwór, którego zabił Lou nie był jedynym. Ku nam zmierzało ich jeszcze kilka. Zagwizdałem, by przywołać Ronie'go.
-Słodziaku, posłuchaj mnie. Weź tą dwójkę i zaprowadź do obozu.-Louis podniósł George'a z ziemi.
-A co z tobą? -błękitne oczy Geo, przenikały  mnie. Nie mogłem powiedzieć, że też zaraz tam przyjdę, bo szanse na to były niewielkie.
-Zaufajcie mi...-zgodzili się, lecz niechętnie. Louis wsadził George'a na grzbiet Ronie'go, po czym sam wszedł.
-Uważaj na siebie...-były to jedne z nielicznych miłych słów, które od niego usłyszałem. 'Muszę, wrócić'  Uniosłem miecz i rzuciłem się w wir walki. Z początku szło mi nie najgorzej. Nie chwaląc się zabiłem ich całkiem sporo. Lecz, potem zaczęło się ze mną dziać coś złego. Jeden z nich zranił mnie w bok. Ból, przeszył całe moje ciało. Nie byłem pewny co to było, lecz czułem ulatniającą się ze mnie energię. Momentalnie stałem się bezbronny. Nie umiałem nawet utrzymać się na nogach, nie mówiąc już o trzymaniu miecza, a tym bardziej o walce. Upadłem. Ktoś pochylił się nade mną. Nie był potworem, a przynajmniej na to nie wyglądał. Przyjrzał się uważnie mojej pokaleczonej twarzy. Niestety ja nie mogłem zrobić tego samego. Jego, lub jej, twarz przysłaniał czarny kaptur. Postać wstała. Za pomocą gestów, wydała polecenia pozostałym potworom. Chciałem krzyczeć, lecz z moich ust, wydobył się tylko cichy jęk. Nie miałem siły, zrobić tego głośniej. Dźwięki dookoła zaczęły się rozmywać. Świat stał się mieszaniną kolorów. Potem nastała głucha cisza i ciemność.

**********
Leżał sam w ciemnej celi. Początkowo, próbował walczyć z oporem jaki stawiało mu jego własne ciało, lecz zdecydowanie przegrał tę walkę. Poddał się. Za ścianą było jakieś pomieszczenie. Dało się słyszeć głosy. 
-Proszę cię o przysługę a ty przynosisz mi coś takiego?! 
-Ale panie...
-Nie ma ale! To była ważna misja, a ty ją zlekceważyłeś.
-On, może mieć coś, do nas doprowadzi do prawdziwego celu. Poza tym, jeden z tej trójki, jest przecież jakoś cholernie ważny, prawda? Sam, mówiłeś panie...
-I naprawdę uważasz, że to coś jest najważniejsze? On, nawet się nie stawiał....
-Jeden z twoich piesków, zranił go w bok. Chłopak jest tak sparaliżowany, że nie potrafi nawet ruszyć ręką. Szybko sprawności nie odzyska... a nawet jeśli, to będzie przynętą na pozostałą dwójkę.
***********************
Jak się chyba domyślacie, przez parę rozdziałów nie będzie Nathana....;C  Staram się teraz dodać więcej akcji i tak dalej. Ponieważ mam za dużo czasu, to rozdział może przy większym szczęściu, pojawi sie nawet jutro.xd 
do następnego;* i proszę o komentowanie.;3

niedziela, 1 września 2013

rozdział III

rozdział III
Oczami Nathana:
ucieczka, pod pretekstem.

Oni patrzyli na mnie dziwnie. Tak, przywykłem do tego, że jestem inny...tu jednak miało być inaczej. Ona mi obiecała, powiedziała, że tu będę 'bezpieczny', bo tu są tacy jak ja... Annabeth kłamała. Gdy wypowiedziała imię mojej matki, oni ucichli jak na zawołanie. Tysiące oczu utkwionych we mnie...to mnie przerosło. Łzy pociekły mi po policzkach. Uciekłem, a Ronie za mną. To był mały błąd. Duży kotek, raczej zwracał uwagę, a ja za wszelką cenę chciałem zostać sam. Poza tym, przypominało mi to moją matkę. Nie wziąłem ze sobą nic. Moja decyzja była natychmiastowa, może tylko trochę zbyt szybka... Musiałem odejść stąd zanim oddadzą mnie jemu. Przecież miałem odegrać ważną rolę w świecie, mama zawsze mi to powtarzała... To nie mogło być łatwym zadaniem, zwłaszcza gdy jest się kimś, kto nie powinien istnieć.
Nie było trudno wymknąć się z obozu. Przynajmniej początkowo. Przy samym wyjściu, czekała na mnie Annabeth i Thalia. Zakląłem w duchu.
-Wybierasz się gdzieś? -nie miałem pojęcia, czy powinienem powiedzieć im prawdę czy skłamać...skutek mógł być taki sam w obu przypadkach.
-Ja... Nie powinno mnie tu być! Nie pasuje do tych półbogów...
-To tylko takie wrażenie... Każdy z nas tak miał. Percy też miał pod górkę, on wie jak to jest być kimś kto nie powinien...
-Żadna z was tego nie zrozumie... Nawet ty Annabeth... -Nie zważając na nie, przeszedłem przez barierę obozową.
-Czy ty naprawdę chcesz ściągnąć tu potwory?! -wrzasnęła Thalia, lecz Annabeth uciszyła ją ruchem ręki.
-Thalio, proszę... pozwól mi się tym zająć. Powiedz mojemu rodzeństwu, że spóźnię się na ognisko.-dziewczyna skinęła głową i odeszła w dół wzgórza. Annabeth przeszła przez granicę, siadając przy drzewie po drugiej stronie.
-No chodź! Musimy poważnie porozmawiać...-Z lekkim oporem ruszyłem w jej kierunku.
-Nie mamy o czym rozmawiać... Obiecałaś mi, że będę taki jak inni!
-Skąd miałam wiedzieć, że twoja matka, ma zamiar się do ciebie przyznać?!-krzyknęła, lecz potem się opanowała.-Posłuchaj... Nie mam pojęcia, jakie ona ma plany względem ciebie, ale wiem, że powinieneś spojrzeć na to z innej strony. Wczuj się w jej rolę... Ona cię kocha, jak każda bogini swoje dziecko... Tylko...ona ma trudniej z okazywaniem tego. Sam wiesz...
-Pozwól mi odejść... Muszę odnaleźć takich jak ja...
-Ale...
-Annabeth ja... ja mam brata... -Nie powiedziała już nic, jakby ta wiadomość stanowiła dla niej zbyt wielki szok.
-Jak to t-ty masz brata... Wiedziałabym o tym! Miałam ochronić tylko ciebie, więc...  Stop, stop... Od strony ojca czy matki??
-Ojca mamy innego. Ja... nigdy się nie chwalę, naszym pokrewieństwem, bo on jest raczej nieznośny... Syn Aresa, więc rozumiesz...
-Staram się... Zaczekaj... Mam pozwolić ci iść samemu w świat, w poszukiwaniu kogoś, kto...
-Nie... ja wiem, gdzie go szukać. Kiedy odebrali mu niesmiertelność, podrzucili go jakiejś rodzinie w Nowym Jorku, by no wiesz... zamaskować jego zapach..
-Ale, on wie, kim jest, prawda?
-Oczywiście! Często odwiedzaliśmy go z mamą. Albo raczej ona robiła to sama, a ja włóczyłem się po mieście. Mój brat, Louis... nie przepada za mną, mówiąc wprost. -Annabeth zamyśliła się. Wyglądała naprawdę uroczo w świetle słońca. Jeśli kiedyś wrócę, to tylko po to, by ją zobaczyć. Milczenie uznałem jako formę zgody, tak więc podniosłem się z ziemi.
-Niedługo tu wrócę... ja po prostu czuję, że on już nie jest bezpieczny i, że będzie mnie potrzebował. Będę tu  z powrotem zanim  się obejrzysz. -lekko się uśmiechnęła. Wstała i przytuliła mnie, po czym znów przeszła barierę obozu. Zanim zniknęła za wzgórzem, ostatni raz  odwróciła się i pomachała mi na pożegnanie. 'To było łatwiejsze niż sądziłem'  Powiedzieć, że moja przygoda jest trudna w tej chwili, nie byłoby właściwym określeniem. Prawdziwe schody, były dopiero przede mną.

*********
Louis mieszkał w małym domku na obrzeżach miasta. Poza nim, mieściło się tam jeszcze pięć osób i pies. Okej, może dom był za mały na tyle osób, może na Olimpie Louis miałby więcej wygody. Tylko, dlaczego o to był wściekły na mnie?
Wziąłem głęboki oddech, stojąc przed drzwiami. Nie miałem gwarancji, że mnie nie rozszarpie na miejscu(kiedyś próbował), lub nie zrobi mi bolesnej krzywdy... Wcisnąłem guzik dzwonka. Po chwili drzwi się otworzyły. Stała w nich wysoka blondynka, wyglądająca na około 17-18 lat.
-Tak?
-Emmm... Ja do Louisa. -Czułem się co najmniej dziwnie, gdyż dziewczyna przyglądała mi się z niezwykłym podziwem.
-LOUIS! -wrzasnęła. -RUSZ TYŁEK Z PRZED KOMPA! KOLEGA DO CIEBIE.
-CZEGO? PRZECIEŻ SIĘ NIE...-Stanął w drzwiach, obok blondynki, swojej 'siostry' -Ty...-jego ton był przesiąknięty rządzą zamordowania mnie na miejscu.
-Potrzebuje z tobą porozmawiać.
-Nie mamy o czym gadać...
-Nigdy nie mówiłeś, że masz takiego słodkiego kolegę... Sądziłam, że ty wcale nie masz kolegów...
-Przymknij się Cher...-wycedził przez zaciśnięte zęby.-Chcesz gadać?! Proszę... Ale nie tutaj.-Chwycił mnie za rękaw skórzanej kurtki i wyciągnął za granice posesji. Zdążyłem przyjrzeć się innym dzieciom w tym domu....tylko jedno z nich miało półboskie rysy(poza Louisem). Piętnastoletnia 'siostra' Lou. Wysoka brunetka z ciemniejszą skórą. Przyglądała mi się z ukrycia, udając, że zmiata liście z chodnika.
-Więc, czego chciałeś?! -Jednym szybkim ruchem, przycisnął mnie do kamiennego muru. Znałem jego technikę...
-Musisz, ze mną pójść, bo.... -usiłowałem wymyślić coś na szybko.-Tylko ty wiesz, gdzie jest George...
-To twój jedyny argument?? Odpowiedź, więc jest prosta... JA nigdzie z TOBĄ nie pójdę...
-Błagam cię. Jest....jest takie miejsce, gdzie jest lepiej niż tu. Ja mogę cię tam doprowadzić, ale najpierw musimy ostrzec Geo...
-Najpierw powiedz co nam grozi!
-Nie wiem!! Poznałem dziewczynę, która miała nas odszukać, zanim świat dowie się kim jesteśmy... Ale...boję się, że może być za późno... CHODZI O JEGO ŻYCIE, KAPUJESZ?! -warknąłem, może zbyt bardzo wczuwając się w rolę. On nagle się odsunął.
-Świat się zmienia... Ogarnij to Tomlinson. Nie możemy wiecznie uciekać.
-To TY, miałeś być bohaterem, uratować świat... a teraz prosisz o pomoc... mnie?
-To nie jest takie trudne... okazać trochę zainteresowania...
-Gdybyś widział i przeżył tyle co ja, wiedziałbyś dlaczego nie jestem pewny co do tego...
-Nie chcę siedzieć bezczynnie, gdy mogę coś zrobić! Nie musisz mi pomagać! NIE ZMUSZAM CIĘ!-odwróciłem się z lekkim żalem. Chciałem się pogodzić z Lou... Po części, sądziłem, że ta sprawa nas zjednoczy....
-Nath! Jaaaa... no ten, świat jest nieprzewidywalny. Uważaj na siebie i weź to... -podał mi małą fiolkę z tęczowym płynem. -Na sytuacje wyjątkowe. To taka jakby odtrutka...
-Odtrutka na co?
-Będziesz wiedział, kiedy tego użyć. 
-Jesteś miły... dlaczego?
-Mimo, wszystko jesteśmy rodziną, więc... -wyjął karteczkę i coś na niej napisał. -Tam, powinieneś go znaleźć. -Wyciągnąłem dłoń po kawałek papieru, a w tedy on przycisnął mnie, po raz ostatni, szepcząc mi do ucha:
-Nie schrzań tego Sykes... W przeciwieństwie do ciebie, on jest dla mnie ważny... -zniknął.
**********
Mam, aż za dużo czasu.'___' Tak, więc powstał rozdział numero 3. Niby zaczyna się szkoła, ale ja mam zwolnienie na jeszcze dwa tygodnie, więc kto czyta, niech będzie czujny....mogę zasypać was rozdziałami.xD Teraz, postaram się troszkę rozkręcić akcję.;3
to do następnego.;*